(…) Mirosław Badura
Kiedyś bardzo lubiłem przychodzić do tej opuszczonej fabryki. Mimo, iż przerażały mnie kikuty metalowych prętów będących zbrojeniem dla filarów podtrzymujących masywny dach, to był świat do którego uciekałem. Lubiłem szczególnie miejsce, będące niegdyś pokojem majstrów –gabinet w którym rodziły się moje marzenia. Lubiłem, gdy w słonecznych promieniach wpadających przez rozbite okno, tańczą drobiny kurzu. Było tam stare drewniane biurko spoglądające oczodołami szuflad. Była też niewielka biblioteczka, ogołocona z książek i projektów, których resztki stanowiły moją mapę skarbów. Znalazłem też kilka połamanych ołówków, którymi oni kreślili odważne plany na przyszłość… Zastanawiałem się jaka będzie moja.
Gdy poszedłem tam ostatni raz, od razu wyczułem, że nie jestem sam. Cichutko zbliżałem się do mojego gabinetu i wtedy ją zauważyłem. Leżała naga na moim biurku, a promienie słońca pieściły jej piękne ciało. Łapała ich blask i ciepło dłonią, przełożoną przez rozbitą szybę na drugą stronę okna. Patrzyła w nią jakby skrywała jej największą tajemnicę. W szybie dostrzegłem odbicie jej twarzy i łzy spływające po policzkach… i wtedy powoli odwróciła głowę.
Uciekłem zawstydzony, a w moim sercu zamieszkał smutek jej oczu.