(…) Kamil Gajda
W pracowni Mistrza zawsze panował porządek, i każdy kto go odwiedzał miał świadomość jego pedantycznych zapędów. Mistrz zawsze uważał, że harmonia otoczenia daje mu harmonię w głowie i pozwala tworzyć dzieła niezmącone. W myśl tej filozofii, w niewielkiej pracowni wszystko miało swoje miejsce niezmienne od dekad. Właściwie, to od kiedy pamiętam, nigdy nic się tam nie zmieniło. No cóż, w takim właśnie nudnym świecie najlepiej czuł się Mistrz. Ja, jako jego uczeń i asystent, a więc i skromna część jego świata, musiałem się do tego porządku dopasować. Ów ład nie dotyczył tylko przedmiotów, ale i zachowań i ich kolejności. Absolutnie wykluczone było spóźnialstwo, jak i zjawienie się przed czasem, oraz jakiekolwiek poufałości. Jeżeli chciałem coś powiedzieć, musiałem unieść rękę do góry, a później czekać na udzielenie głosu. Kiedy już Mistrz w swej łaskawości pozwolił mi się odezwać, zawsze trzykrotnie pytał “czy to co chcesz powiedzieć na pewno jest mądre?”, i dopiero kiedy ja po trzykroć odpowiedziałem “tak”, otrzymywałem zaszczyt otworzenia ust. Kiedyś, w przypływie niezwykłej śmiałości, odezwałem się bez pozwolenia, a żeby tego jeszcze było mało, opowiedziałem mało wyszukany i sprośny żart jaki usłyszałem dzień wcześniej w pubie… Kara przyszła szybko. Oprócz wiercącego i zdegustowanego spojrzenia Mistrza, musiałem tak długo wcierać rozpuszczalnik w mój obraz, dopóki on nie osuszy filiżanki herbaty. Z mojego dawnego dzieła pozostały kolorowe mazy. Nauczka była okrutna, ale skuteczna. Od tamtego wybryku już nigdy nie popełniłem tego samego błędu. Popełniłem za to większy…
To było całkiem niedawno, w urodziny Mistrza. Zjawiłem się jak zwykle o tej samej porze, jednak w pracowni nikogo nie było. Nikt nie stał przy sztalugach. Nikt nie przeprowadzał inspekcji pomieszczenia. Mistrz nie zwykł się spóźniać, to była przecież jedna z cech, którymi szczerze gardził. Najpierw poczułem lęk, lęk, że temu zdziwaczałemu starcowi coś się stało. Przez tyle lat powstała między nami jakaś więź, która kazała mi się teraz o niego martwić. Złapałem za telefon i wyszukałem numer Mistrza na liście kontaktów, wtedy nastąpiło zawahanie, przecież mogłem wykorzystać jego nieobecność aby przygotować coś na kształt niespodzianki. Zdjąłem stary, nudny obraz ze sztalugi przy biurku Mistrza, a w jego miejsce dumnie postawiłem wykonany przeze mnie portret mojego mentora. Wyobraziłem sobie jego wzruszenie gdy zobaczy tę akwarelę. Miałem przy sobie również nową ledową żarówkę o sporej mocy, którą postanowiłem zastąpić starą, tradycyjną żarówkę, która ledwo wyciągała pomieszczenie z półmroku. Szybka podmiana, i światło rozlało się po warsztacie. Więcej światła z pewnością przyniesie ulgę zmęczonym oczom Mistrza. Zerknąłem na zegarek. Nie wiedziałem kiedy, i czy w ogóle, się tu pojawi, ale uznałem, że zaryzykuję i wyskoczę do jego ulubionej kawiarni po americano i croissanty. Po dziesięciu minutach już byłem z powrotem. Z głupim uśmiechem przyklejonym do twarzy, wkroczyłem do pracowni. Cisza. Zacząłem się zastanawiać czy czegoś nie przeoczyłem, może mówił mi, że dziś nie będzie go w pracowni bo organizuje urodzinowe przyjęcie, a ja to zwyczajnie zignorowałem. Zrobiłem kilka kroków aby postawić kawę na stoliku. Coś trzasnęło pod moim butem. Spojrzałem pod nogi i zobaczyłem białe, potrzaskane łupiny po mojej ledowej żarówce. Dopiero wtedy zauważyłem, że w pokoju panuje półmrok, a w sufitowej lampie na powrót została wkręcona stara żarowa żarówka. Wszedłem dalej w głąb warsztatu, a gdy minąłem wysoką szafę z przyborami malarskimi, zobaczyłem na podłodze mój obraz. Portret Mistrza mojego autorstwa tonął w rozpuszczalniku. Totalnie zdezorientowany podniosłem wzrok, który od razu zatrzymał się na niewielkim lustrze, które stało przed biurkiem nestora. Z lustra spoglądała na mnie spokojna, ale zawiedziona twarz, o chłodnym obliczu, i jeszcze chłodniejszym spojrzeniu…