MOJŻESZ Marian Piegza
Miał długą, gęstą, trochę rudawą brodę, więc nazywali go Mojżeszem. Niby nic wielkiego, lecz w środowisku młodych ludzi, którym w większości zarost dopiero kiełkował, Mojżesz zdecydowanie się wyróżniał. On zaś do niemal wszystkich odnosił się z rezerwą, by nie rzec z pogardą, więc miał niewielkie, podobne do niego, zblazowane grono koleżeńskie. Jego sposób bycia wynikał, raczej na pewno, z kompleksu, iż on z pewnością predysponowany do czegoś wielkiego, wylądował w zwykłej pomaturalnej szkole, gdzie dominowali ci, co uciekali przed służbą wojskową, czy chcieli sobie utrzymać jakieś świadczenia socjalne, zaś osób, którzy wybrali taką szkołę świadomie było niewiele.
Mojżesza wyróżniało jeszcze jedno: miał spodnie dżinsowe, co w całej tej pseudo uczelni było prawdziwym ewenementem. Palił też papierosy Marlboro, których dym mieszał się na korytarzu z wszystkimi tanimi markami „machorek” tworząc jeden totalny smród. Dziewczyny go adorowały, chłopcy mu nadskakiwali, a on z miną bożyszcza w tym tłumie i dymie tkwił. Czasami trudno go było dostrzec, gdyż raczej był „kurdupelkiem”. Jednak szybko się można było zorientować, że musiał być domowym pieszczoszkiem, który czerpał z nadopiekuńczości rodziców, a jednocześnie był wałkoniem i dlatego znalazł się w takiej szkole.
Na dobrą sprawę nawet nie wiem, jak miał na imię. Nigdy nie byłem w jego grupce, a on w mojej. Bliżej przyjrzałem mu się dopiero na zimowej wycieczce do Wisły. Ulokowano naszą grupę w sympatycznym Domu Wypoczynkowym, który przed sezonowym szczytem świecił pustkami. Nasza szkolna, bo nie powiem uczelniana, grupa była śmieszna. Na prawie 40 osób raptem z trzy lub cztery zainteresowane były spacerami i dlatego wyróżniał ich strój raczej turystyczny, co w warunkach PRL (wszak był to początek lat siedemdziesiątych) można określić jako siermiężny. Cała reszta za to, a szczególnie dziewczyny, błyszczały ciuchami zdobytymi na targowiskach. Zresztą owe drogie płaszcze z kołnierzami z lisich futer nie na wiele się zdały, bo modnisie nie miały dokąd pójść, więc razem z męską częścią grupy okupowały niewielki barek sącząc piwo, a rzadziej wino.
Barek był w sali, która z uwagi na parkiet służyła w czasie turnusów za taneczną. Tam też błyszczał Mojżesz i jego grupa klakierów. Mojżesz dysponował niewielkim radyjkiem oraz (już znacznie większym) magnetofonem. Pewnego dnia, gdy wszedłem do tej sali dostrzegłem w jej centralnym punkcie wijącego się na parkiecie chłopaka. Był to Mojżesz z gołym torsem, w dżinsach i na bosaka. Głośna muzyka zagłuszała wszelką myśl, a chłopak miotał się „ni do rymu, ni do taktu”. Nie przyglądałem mu się, bo nie chciałem wyjść na kolejnego klakiera, lecz przysiadłem na barowym stołku i pijąc herbatę słuchałem rozmowy szkolnych opiekunów (bo taka dwójka przyjechała z nami) i zerkałem w lustro, gdzie pomiędzy butelkami pojawiała się błyszcząca od potu sylwetka Mojżesza.
– Patrz, jak on to przeżywa. Ta jego ekspresja, to niemal trans – z podziwem powiedział opiekun, który w szkole prowadził kółko teatralne.
– No, coś w tym jest – z rezerwą odparła pani, na co dzień rusycystka.
W pewnej chwili z boku parkietu rozpoczęło podobne telepanie się kilkoro innych młodych ludzi w koszulach, które rychło zdjęli by upodobnić się do swego guru.
– Chłopak jest niesamowity. Popatrz, jak porywa za sobą innych – dalej entuzjazmował się opiekun.
– Uhm – mruknęła jego towarzyszka dyskretnie tłumiąc ziewnięcie.
Dopiłem herbatę i wychodząc spojrzałem na Mojżesza. Miał głowę zadartą w górę, zamglone spojrzenie i półprzytomny uśmiech, jakby wzywał zaświaty do wspólnej zabawy. Przechodząc obok grupki palaczy zerkającej z uznaniem na parkiet nie mogłem powstrzymać się od uwagi.
– A wy dalej się trujecie.
Parsknęli śmiechem, a jedna z dziewczyn powiedziała:
– Zapal sobie.
– Nie dziękuję.
– Ale to są specjalne, wzmocnione, robione ręcznie…
Dalej już nie usłyszałem, gdyż została uciszona przez resztę grona. Jednak te słowa poniekąd wyjaśniły mi dziwny wyraz oczu Mojżesza. Ten obraz utkwił mi w pamięci.
Po roku zrezygnowałem z tej szkółki wybierając studia na prawdziwej uczelni, na interesującym nie kierunku.
Minęło wiele, wiele dziesięcioleci. Na jednym ze spotkań autorskich, wśród licznych kobiet zauważyłem łysego mężczyznę, do tego otyłego, w niemodnych okularach na raczej zniszczonej twarzy. Pomyślałem, że biedny musi z pewnością towarzyszyć żonie, dlatego byłem zdziwiony, gdy po spotkaniu podszedł do mnie.
– Cześć – powitał mnie wywołując pewną konsternację. Jestem (tu wymienił imię i nazwisko). Zmieniłem się, a my znamy się ze szkoły. Moje myśli dokonywały szybkiego przeglądu nauczycieli, którzy mnie uczyli, tych z którymi ja pracowałem, a także uczniów, studentów, a tych były setki, jeśli nie tysiące. Te myślowe poszukiwania odbiły się na mojej twarzy, więc mężczyzna dodał: – W pomaturalnej nazywali mnie Mojżeszem. W tym momencie w mojej głowie wszystko poukładało się na swoim miejscu.
Mojżesz trajkotał, jak najęty, chciał się ze mną podzielić swą historią urzędniczego życia. Było mi go żal, gdyż kariery nie zrobił, przyszedł żoną, lecz dzieci nie miał i teraz wiódł życie emeryta bazującego na wyższej emeryturze żony.
– A ty pana zanudzasz – usłyszałem kobiecy głos.
– To moja małżonka. Skarbie poznaj mojego szkolnego przyjaciela – odparł z szerokim uśmiechem.
– Miło mi. Na razie znam pana tylko z książek…
W tym momencie poczułem wibrowanie mojego telefonu.
– Przepraszam, muszę odebrać – powiedziałem z nadzieją, iż przerwę tę nieciekawą konwersacją.
– Oczywiście, ale my już musimy iść – odparła odciągając ode mnie swego męża.
To było moje drugie spotkanie z Mojżeszem. Trzecie zaś było tylko, lub aż, skojarzeniem z osobą na fotografii. Tej właśnie fotografii.