Miałam kiedyś sąsiada, który grzecznie mówił dzień dobry. Uśmiechał się przy tym, jakby właśnie zaświeciło słońce. Pożyczał ode mnie cukier i oddawał zawsze z niespodzianką. Czasem odbierał moją pocztę. Czasem podlewał kwiatki na naszym wspólnym wielkim tarasie. Kiedy wychodził do sklepu, pytał, czy czegoś nie potrzebuję, a gdy ugotował coś wyjątkowego, nieśmiało częstował. Nie chciał nic w zamian. Czasem zaglądał w moje okna… Był swego rodzaju Aniołem Stróżem. Dobrym duchem tego domu. Był tam zawsze, kiedy chciałam, żeby był. Kiedyś zostawił kartkę w moich drzwiach. Na pięknym papierze ze starannie zapisanym adresem. Jego nowym adresem. Zadrżałam, poczułam ogromny niepokój. Nie chciałam w to uwierzyć. Odruchowo odwróciłam kartkę i przeczytałam drugą część wiadomości: WIESZ, ŻE JESTEM, NAWET JEŚLI MNIE NIE MA, TO JESTEM…
Są takie miejsca, które z pozoru wydają się bezpieczne, spokojne. Kraków, Lwów, Barcelona. Praga, Wiedeń, Berlin. Rzym, Madryt, Paryż, Strasburg. Bruksela, Londyn, Warszawa. Są takie zakamarki, w których można się schować i poczuć dobrze, zapomnieć o zagrożeniu, o biedzie, chłodzie, nienawiści czy zwykłej, nie-ludzkiej nietolerancji. Są miejsca, w których można pokarmić gołębie i jedynym zmartwieniem może być kończący się chleb w kieszeni. Można siedzieć i zapomnieć o wszystkim. Tymczasem w tym cudownie wakacyjnym wielkomiejskim zgiełku majaczą idee, ważne słowa, manifesty. Majaczą cichutko, niezauważenie, nieśmiało, bez odpowiedniej siły przebicia. Ale są i to ważne… Paz Sim! Guerra Nao!
Wraz z różowiejącym niebem zatrzymali samochód. Wysiedli z nadzieją, że ich telefoniczne aparaty uchwycą piękno budzącego się poranka. Wszyscy tylko nie on… Oddalił się niespiesznie. Wkładając ręce do kieszeni, przymknął oczy. Jego ciało smakowało rześkość świtu. Gdy dotknęło go ciepłu pierwszych promieni słońca, otworzył powieki i jego oczom okazała się wyczarowana w różowej poświacie kościelna wieża. Powoli na horyzoncie zaczęły rysować się dachy domów pobliskiego miasteczka. Słońce zaczęło spacer brukowanymi uliczkami. Chłonął to piękno całym sobą… Pomyślał „Dzięki Ci Panie za ten poranek, dzięki za to że jestem…”
– Tylko nie całuj! Możesz dotknąć, pogłaskać, ale nie całuj. – Upomniała córeczkę, gdy szły do ukrzyżowanego. – To takie niehigienicznie. – Dodała, choć dwulatka nie zna jeszcze tak trudnych słów.
Przystanęła tuż obok, z troskliwym uśmiechem przyglądając się dziecku patrzącemu na zamknięte oczy zbawiciela.
Jej Wielkanoc nie była rozmodlona, nie była ani kościelna, ani Boska.
Jej Wielkanoc miał jasne włoski spięte wsuwkami w biedronki i pulchne paluszki, brudne jeszcze od plakatowej farbki, którą wspólnie ozdabiały pisanki, i nieco lepkie od czekolady. Pozwoliła zjeść córeczce całe uszy zajączka. W końcu są Święta.
Rozlało się wzruszenie. Ciepło wypełniło ją od odrostów na dawno niefarbowanych włosach (przy dziecku czas mknie tak szybko, że nie zażyła zapisać się do fryzjerki), przez zmęczone ramiona (spacer do kościoła okazał się zbyt długi dla małych nóżek, a ona głupia, nie wzięła wózka), aż po siniaka na stopie (klocek leżał na środku podłogi, nadepnęła na niego, gdy próbowała wyjść jak najciszej z dziecinnego pokoju, aby jeszcze przed snem zdążyć chwilę posiedzieć z mężem, napić się słodkiego wina i machnąć ręką na wszelkie porządki, których nie zrobili).
Jej Wielkanoc poszuka jutro prezentów poukrywanych nocą w kątach mieszkania, a potem nie pozwoli w spokoju napić się kawy, bo przecież nowa lalka chce się bawić.
Za oknem nic nie będzie zieleniało, nic nie będzie odradzało się do życia, bo znów sypnie śniegiem i deszczem i spacer stanie się niemożliwy.
– Do domku? – dziewczynka podniosła w górę rączkę, chwyciła ją i ruszyły niosąc się echem po rozmodlonej świątyni.
Jej Wielkanoc nie była kościelna ani Boska.
Jej Wielkanoc miała dziurki w policzkach po babce i jedno uszko nieco inne od drugiego po tacie.
Jej Wielkanoc nie była cudem, był życiem. Odrodzeniem.
Lubiłam Ją. Miała miły głos, choć rzadko się odzywała. Uważała, że jeśli nie ma nic do powiedzenia, lepiej milczeć. Dobierała starannie słowa, musiała dużo czytać. Lubiłam patrzeć, jak starannie upina włosy, tak, żeby nic nie odstawało. Robiła makijaż, mocny, jakby chciała ukryć się pod maską. Pamiętam, że miała ładną twarz. Nawet Jej to kiedyś powiedziałam… Zamyśliła się przez chwilkę a potem spokojnie odpowiedziała, że o tym wie. Że lubi swoją twarz a makijaż wcale nie jest zasłoną. Nie zdziwiło mnie to, mało mnie dziwiło, bo wiedziałam, że jest wyjątkowa i na swój sposób podziwiałam ją. Lubiłam… Pewnego dnia zniknęła. Szukałam jej. Czekałam. Próbowałam dopytać ludzi… ktokolwiek widział, ktokolwiek wie… Nikt. Nic. Patrzę w lustro. Ściągam maskę. Mam ładną twarz i miły głos. Lubię czytać i starannie dobierać słowa. Czasem mówić, ale równie silnie cenię ciszę. Naprawdę zniknęła?
Projekt „10 I 10 I Human”
Fotograficzno-literacki Projekt „10 I 10 I Human”, to chęć ukazania zmian we współczesnej fotografii, która będąc już nie tylko dokumentem, coraz bardziej staje źródłem inspiracji. Fotografie w projekcie, stają się punktem wyjścia do dalszej podróży, tym razem związanej ze słowem