Foto nr 11

Foto: Katarzyna Janota

(…) Beata Mendrek

Lubiłam Ją. Miała miły głos, choć rzadko się odzywała. Uważała, że jeśli nie ma nic do powiedzenia, lepiej milczeć. Dobierała starannie słowa, musiała dużo czytać. Lubiłam patrzeć, jak starannie upina włosy, tak, żeby nic nie odstawało. Robiła makijaż, mocny, jakby chciała ukryć się pod maską. Pamiętam, że miała ładną twarz. Nawet Jej to kiedyś powiedziałam… Zamyśliła się przez chwilkę a potem spokojnie odpowiedziała, że o tym wie. Że lubi swoją twarz a makijaż wcale nie jest zasłoną. Nie zdziwiło mnie to, mało mnie dziwiło, bo wiedziałam, że jest wyjątkowa i na swój sposób podziwiałam ją. Lubiłam…
Pewnego dnia zniknęła. Szukałam jej. Czekałam. Próbowałam dopytać ludzi… ktokolwiek widział, ktokolwiek wie… Nikt. Nic.
Patrzę w lustro. Ściągam maskę. Mam ładną twarz i miły głos. Lubię czytać i starannie dobierać słowa. Czasem mówić, ale równie silnie cenię ciszę. Naprawdę zniknęła?

Foto nr 10

Foto: Antoni Kreis

KRZYŻ, SYMBOL MĘĆZEŃSTWA W DRODZE DO ZWYCIĘSTWA… Kamil Gajda

Poniosłem swój krzyż. Dźwigałem go przez lata.
Nie dla poklasku czy w dowodzie męstwa,
lecz napierając do przodu,
to część mego jestestwa.
Krzyż nienamacalny, a przy tym twardy i szorstki,
Krzyż niechciany. Nie prosiłem o niego.
On został mi dany,
nim pierwszy krzyk wybrzmiał z gardła mego.
Krzyż srogi, żeliwny, pokryty rdzą i rysami.
Niedoskonały.
Nasze oblicza są sobie podobne,
szare, wytarte i spojrzeń niegodne.
Plączę nogami, tracę wątłe siły,
Krzyż potężnieje,
jakby ze stu się składał.
Jak gdybym cudze ciężary do swoich dokładał.
Wszystko nieważne.
Choć droga wiedzie dalej,
Ja Krzyż swój kochany w tym miejscu postawię.
Stąd mam widok na całe me życie, i to co po nim zostanie.

Foto nr 9

Foto: Łukasz Cyrus

(…) Paweł Dusza

Na Sądzie Ostatecznym
van der Weyden
zapomniał umieścić diabła.
Nie zaprosił go do swoich
apokaliptycznych światów.
Nie ma chaosu
kłębiących się ciał.
Zabrakło.
Gdyby malował dzisiaj
nie byłoby całej
reszty.
W każdej z dziewięciu części
wyrastałby badyl
i czesał.
I świat zatoczyłby koło.
Gdyby tylko mógł
stworzyć
najsmutniejsze z objawień,
tak smutne,
że nie dalibyśmy
wiary.

Foto nr 8

Foto: Beata Mendrek

PREZENT Mirosław Badura

Nie wiedziała, że ten prezent będzie tak bolał…

Pamięta to jesienne popołudnie, gdy czerwieniejące słońce wpadając przez okno, kładło długie cienie bukietu róż na tym białym obrusie. Właśnie tym, który jak talizman trzyma w szafie i który dziś niespodziewanie po raz pierwszy od tak dawna rzuciła się jej w oczy. Kazał jej stanąć przed oknem i zamknąć oczy. Czuła delikatne ciepło ostatnich promieni słońca i nagłe, niespodziewane muśnięcie jego dłoni. Zawirowało jej w głowie, jakby zła rzeczywistość zapadała się w nicość. Gdy wtedy zawieszał to serce na jej szyi, nie wiedziała, że będzie ono tak paliło skórę…

Rozstali się następnego dnia, a winy nie było po żadnej ze stron. Rozstali się, bo tak trzeba było, bo tak postanowił ktoś za nich, bo było to mniejsze zło.

Gdy w chwilach trudnych przymyka powieki, pamięta jak czuła się przy nim bezpieczna. Pamięta jego zapach i uśmiech, jego ciepło – nie to cielesne, lecz to płynące z głębi serca… Może dlatego ten prezent tak pali… Mimo wszystko każdego poranka zawiesza na swojej szyi to małe serce i nie potrafi się pozbyć wspomnień…

Foto nr 7

Foto: Jolanta Rycerska

(…) Katarzyna Łukasik-Patoń

Obserwując zgraję szpaków

Toczących spór w koronie 

Podstarzałego dębu

Szukam oświecenia

Z myślami splątanym

W gęstwinie domysłów 

Oraz nieścisłości kłębu

Łaknę wyjaśnienia

Nieustanny dyskomfort

Nie pozwala wyrwać się 

Z uścisku cienia twego

Trzymając w potrzasku

Wpatrując się w niebo

Przysłonięte konarami 

Bezdusznego superego

Wyczekuję brzasku

Foto nr 6

Foto: Arkadiusz Ławrywianiec

(…) Katarzyna Janota

Jestem zmęczona, ledwo patrzę na oczy, nawet Ty mi się rozmazujesz. Chodź, odwołajmy to wszystko, zrobię nam kolację, popatrz jaki ciepły i pachnący, dopiero co wyciągnęłam z pieca. Pobędziemy razem, jak kiedyś, bez słów a tacy sobie bliscy. Koledzy mogą poczekać. Potrzebuję Ciebie, ciepła…

Rozumiem! Ty się już przygotowałeś.

Foto nr 5

Foto: Mirosław Badura

STRAŻNICZKA Dorota Stasikowska-Woźniak

Strażniczka jest pełna szacunku dla siebie, innych i świata, którego jest częścią. Wynosi wrażliwość nad intensywność, każdego dnia rodzi się na nowo i z ciekawością odkrywa różnorodność rzeczywistości. Strażniczka jest pełna wewnętrznego światła. Kocha siebie oraz innych w dobrych i złych chwilach, w radości i smutku, w sukcesach i porażkach. Kocha swoje ciało i dba o nie, zna jego silne i słabe strony. Potrafi być sama, ale umie czerpać z mądrych relacji, docenia siłę mistrzyń, inspiracją są dla niej inne kobiety. Kłania się przed Boginią we wszystkich jej postaciach. Docenia piękno własne i świata wokół. Jest tu i teraz, ale potrafi też łączyć się z przeszłością i przyszłością. Czuje więź z tymi, które były przed nią, i tymi, które przyjdą po niej. Jest z nimi jednością, czerpie z nich siłę i przekazuje ją dalej. Strażniczka to świeżość myśli, tworzenie, otwartość i zachęcanie innych do działania oraz zmian na lepsze. To wzmacnianie siebie i innych, to zaufanie do życia i siebie samej. Dla tych, którzy ją spotykają, strażniczka jest odblaskiem twarzy Bogini.

Foto nr 4

Foto: Antoni Kreis

WIARA NR 8 Krystian Gałuszka

Adam mieszka na poziomie +53. Adam pracuje na poziomie -14. W wolnym czasie Adam przebywa między poziomami -11 a +20. Acz ma przywilej bywać na przedostatnim poziomie +79, gdzie nie bez przyjemności dorabia jako toy boy – Mów mi Charlotte – wita go zawsze właścicielka apartamentu, akcentując swoje imię po francusku. Choć prawdopodobnie jest Niemką. Choć prawdopodobnie nie jest to w ogóle jej prawdziwe imię. Adam również nie nazywa się Adam. Ale to nie przeszkadza w niczym, ani jemu, ani wszystkim dookoła. Bo któż przecież z mężczyzn nie jest Adamem?

Zatem Adam mieszka w jednej z kilkunastu wież Wiary, którą z rzadka opuszcza. A gdy się przyjrzeć bliżej, to można by rzec, że z chwilą zamieszkania, czyli od 11 lat, opuścił ją dwa razy. Pierwszy raz na samym początku i raczej bez zbytniej potrzeby, bardziej z przyzwyczajenia. I drugi raz, gdzieś rok temu, w sprawach zawodowych. I gdy za pierwszym razem zrobił to bez obaw, za drugim czuł pewien niepokój, jakby opuszczał ląd stały, a wypływał w przestwór nieznanego oceanu. Od tego momentu unikał
poziomu 0.

Wieże Wiary pojawiły się w aglomeracji niecałe dwadzieścia lat temu.  Były one pomysłem na przeludnienie konurbacji, gdzie miasta nachodziły jedno na drugie
i politycznym planem na godniejsze i szczęśliwsze życie ich mieszkańców (jak zawsze). Elewacje wież Wiary zostały pokryte czarnym matowym materiałem chłonącym energię słoneczną. Na finale te niebotyczne budowle, przypominające swym kształtem antyczne pylony wykute w węglu wyglądały niczym potężne donżony, brodzące w morzu urbanizacyjnego morza.  Stały się one miastami w miastach, w których mieszkało, pracowało, żyło po kilkanaście tysięcy osób w każdym hubie. Adam żył w Wiarze nr 8. Największa była Wiara nr 12. Prawdopodobnie, gdyż tak podawały wszędobylskie komunikatory. Ale być może w nieustający potok informacyjny płynący ze ścian korytarzy, czy tez indywidualnych smartfonów, mógł wkraść się błąd. Na przykład taki, że to właśnie Wiara 8 była największa, albo taki, że w ogóle nie istniała. Kto by jednak przywiązywał uwagę do takich nieścisłości?

Adam budzi się o ósmej. Następnie poddaje się ablucji przy dźwiękach muzyki wypełniającej przestrzeń modułu mieszkalnego (no niech będzie to któraś z symfonii Beethovena). Stojąc przed ścianą lustra pokrytego mgłą pary wodnej nie widzi swego odbicia. Nie widzi takiej potrzeby, bo ileż razy można oglądać samego siebie. Następnie je śniadanie w ciszy zatopionej w szumie klimatyzatorów, którego umysł Adama już nie rejestruje. Potem celebracja ubioru. I wejście w szmer reklam na ciągach komunikacyjnych. Podróż trzema windami na poziom -14 do pracy, która polega na dozorowaniu maszyn utylizacyjnych. Godzina 18.00 to obiad w stylizowanych uliczkach z restauracjami na poziomie – 6, a następnie jazda na poziom +9 do ogrodów botanicznych rozciągających się przez pięć poziomów, aby odsłużyć pracę społeczną na rzecz wspólnoty. Później po pracy społecznej jazda do łaźni miejskiej na poziom +19, gdzie w niedorzecznie wysokiej temperaturze i oparach wody, ale bez nachalnych reklam, zacieśnia więzy społeczne, uskuteczniając rozmowy o zdarzeniach obwieszczanych w komunikatorach.
Z łaźni trafia do kapsuł regeneracyjnych, znajdujących się na poziomie wyższym. Po wszystkim jedzie do Charlotty przekraczając na poziomie +65 tzw. złotą zonę, zarezerwowaną dla mieszkańców prestiżowych, ale wyrobiona przez Charlottę karta otwiera mu bramy do nóg kochanki. Po wyjściu od niej ląduje do ogrodów rozrywki zlokalizowanych na poziomach +13 i +14. Odurzony wolnością wraca na swój poziom +53 przed północą.

Adam budzi się o ósmej. Następnie poddaje się ablucji przy dźwiękach muzyki wypełniającej przestrzeń modułu mieszkalnego (no niech będzie to Carmina Burana Orffa). Stojąc przed ścianą lustra pokrytego para wodną widzi siebie otulonego mgłą. Nie czuje potrzeby zobaczenie siebie, bo ileż razy można oglądać własne odbicie. Następnie je śniadanie w ciszy oblepionej szumem serwerów, którego umysł Adama już nie rejestruje. Potem z namaszczeniem się ubiera.  I w końcu wkracza w przestrzeń publiczną zanurzając się w monotonny dźwięk reklam atakujących uszy na ciągach komunikacyjnych. Podróż trzema windami na poziom -14 do pracy, która polega na monitorowaniu maszyn utylizacyjnych, trwa niespełna dwa kwadranse. Godzina 18.00 to obiad w stylizowanych na włoski charakter uliczkach z restauracjami umieszczonymi na poziomie – 6, a następnie jazda na poziom +9 do ogrodów botanicznych, które są prawdziwą perłą Wiary nr 8, aby odsłużyć pracę społeczną na rzecz mieszkańców wieży. Później po pracy społecznej jazda do łaźni miejskiej na poziom +19, gdzie w oparach wody i bezsprzecznie wysokiej temperaturze, ale bez nachalnych reklam, uskutecznia rozmowy o byciu, zacieśniając więzy społeczne.
Z łaźni trafia do kapsuł regeneracyjnych (cokolwiek to znaczy), znajdujących się na poziomie wyższym. Po wszystkim jedzie do Charlotty wkraczając na poziomie +65 do tzw. złotej zony, zarezerwowanej dla mieszkańców prestiżowych, do których przecież się nie zaliczał, ale wyrobiona przez Charlottę karta otwiera mu bramy do wykwintniejszego świata. Po wyjściu ląduje w ogrodach rozrywki zlokalizowanych na poziomach +13 i +14. Odurzony wolnością wraca na swój poziom +53 przed północą.

Adam budzi się o ósmej. Następnie poddaje się ablucji przy dźwiękach muzyki wypełniającej przestrzeń modułu mieszkalnego (no niech będzie to któreś z oratoriów Händla). Stojąc przed ścianą lustra pokrytego mgłą, przeciera ręcznikiem szklaną płaszczyznę. Nie widzi siebie. Z lustra zagląda  bezkształtna pałuba, jakby ulepiona z gliny. Z lekka zaskoczony wkłada szlafrok, wyłącza muzykę i z windy kuchennej wyciąga pyszne śniadanie przygotowane w czeluściach hubu, prawdopodobnie na poziomie -11. Szum tła nie dociera do niego, bo przecież nie może. Szykowanie się przed wyjściem do pracy jest nad wyraz przyjemne, gdyż za każdym razem dostaje windą towarową nowa kreację. Tak przygotowany wkracza w nowy wspaniały świat. Jazda windami, praca, obiad, łaźnia, kapsuły, Charlotta, balanga, sen. Jest dobrze. Jest dobrze. Wiara 8 jest bardzo.

Foto nr 3

Foto: Paweł Dusza

I TYLKO GOŁĘBIE Sabina Waszut

Ślady stóp. W Sewilli, w Warszawie, w Pizie. Odziane w sandały, pantofle, bose.

Przyprószone śniegiem, skute mrozem, zlane deszczem.

Dziewczynka biegnie za brudnym kundlem. Wystraszył się tłumów na jarmarku, jej jedyny przyjaciel. A miała się spieszyć, kupić co trzeba i wracać do izby, do brata śpiącego w kołysce. Matka w szynku lub u pana. Ojciec? Walczy na jednej z tysięcy wojen. Do wyboru.

Para pachnąca miłością. Ona lekko zbiega z brukowanych schodów, on za nią rozanielony. Wrócą tu jeszcze. Jej welon zetrze pył z kamieni, jego lakierowane półbuty odcisną się miękko. To będzie upalne lato. Potem pozostawią jeszcze wiele śladów. Lekkich i ciężkich. Tylko we dwoje, we troje, we czworo, potem znów we dwoje, aż w końcu zostanie sama. Zejdzie wolniutko, lekko uśmiechając się do wspomnień.

Mężczyzna w mundurze żołnierza, myślami wciąż tam skąd wrócił. Tęga kobieta w przyciasnym swetrze spiesząca do nowonarodzonego wnuka i ta zmęczona wprost ze szpitalnego dyżuru, szczęśliwa, że już do nikogo nie musi się spieszyć. Chłopak w słuchawkach na uszach. Rozgadane dziewczyny. Starzec, uderzający równomiernie laską, która od lat utrzymuje go w pionie. Ona też zostawi ślad.

Odbijają w bruku swój pośpiech, swoje szczęścia i zmartwienia. Po raz pierwszy i po raz ostatni, choć to pozostaje tajemnicą.

Kiedyś już tu nie wrócą. Przeminą.

Tylko gołębie wciąż tak samo spokojne, beztroskie.

1821, 1910, 1986, 2022

Foto nr 2

Foto: Katarzyna Łukasik-Patoń

MOJŻESZ Marian Piegza

Miał długą, gęstą, trochę rudawą brodę, więc nazywali go Mojżeszem. Niby nic wielkiego, lecz w środowisku młodych ludzi, którym w większości zarost dopiero kiełkował, Mojżesz zdecydowanie się wyróżniał. On zaś do niemal wszystkich odnosił się z rezerwą, by nie rzec z pogardą, więc miał niewielkie, podobne do niego, zblazowane grono koleżeńskie. Jego sposób bycia wynikał, raczej na pewno, z kompleksu, iż on z pewnością predysponowany do czegoś wielkiego, wylądował w zwykłej pomaturalnej szkole, gdzie dominowali ci, co uciekali przed służbą wojskową,  czy chcieli sobie utrzymać  jakieś świadczenia socjalne, zaś osób, którzy wybrali taką szkołę świadomie było niewiele.

Mojżesza wyróżniało jeszcze jedno: miał spodnie dżinsowe, co w całej tej pseudo uczelni było prawdziwym ewenementem. Palił też papierosy Marlboro, których dym mieszał się na korytarzu z wszystkimi tanimi markami „machorek” tworząc jeden totalny smród. Dziewczyny go adorowały, chłopcy mu nadskakiwali, a on z miną bożyszcza w tym tłumie i dymie tkwił. Czasami trudno go było dostrzec, gdyż raczej był „kurdupelkiem”. Jednak szybko się można było zorientować, że musiał być domowym pieszczoszkiem, który czerpał z nadopiekuńczości rodziców, a jednocześnie był wałkoniem i dlatego znalazł się w takiej szkole.

Na dobrą sprawę nawet nie wiem, jak miał na imię. Nigdy nie byłem w jego grupce, a on w mojej. Bliżej przyjrzałem mu się dopiero na zimowej wycieczce do Wisły.  Ulokowano naszą grupę w sympatycznym Domu Wypoczynkowym, który przed sezonowym szczytem świecił pustkami. Nasza szkolna, bo nie powiem uczelniana, grupa była śmieszna. Na prawie 40 osób raptem z trzy lub cztery zainteresowane były spacerami i dlatego wyróżniał ich strój raczej turystyczny, co w warunkach PRL (wszak był to początek lat siedemdziesiątych) można określić jako siermiężny. Cała reszta za to, a szczególnie dziewczyny, błyszczały ciuchami zdobytymi na targowiskach. Zresztą owe drogie płaszcze z kołnierzami z lisich futer nie na wiele się zdały, bo modnisie nie miały dokąd pójść, więc razem z męską częścią grupy okupowały niewielki barek sącząc piwo, a rzadziej wino.

Barek był w sali, która z uwagi na parkiet służyła w czasie turnusów za taneczną. Tam też błyszczał Mojżesz i jego grupa klakierów. Mojżesz dysponował niewielkim radyjkiem oraz (już znacznie większym) magnetofonem. Pewnego dnia, gdy wszedłem do tej sali dostrzegłem w jej centralnym punkcie wijącego się na parkiecie chłopaka. Był to Mojżesz z gołym torsem, w dżinsach i na bosaka. Głośna muzyka zagłuszała wszelką myśl, a chłopak miotał się „ni do rymu, ni do taktu”. Nie przyglądałem mu się, bo nie chciałem wyjść na kolejnego klakiera, lecz przysiadłem na barowym stołku i pijąc herbatę słuchałem rozmowy szkolnych opiekunów (bo taka dwójka przyjechała z nami) i zerkałem w lustro, gdzie pomiędzy butelkami pojawiała się błyszcząca od potu sylwetka Mojżesza. 

– Patrz, jak on to przeżywa. Ta jego ekspresja, to niemal trans – z podziwem powiedział opiekun, który w szkole prowadził kółko teatralne.

– No, coś w tym jest – z rezerwą odparła pani, na co dzień rusycystka.

W pewnej chwili z boku parkietu rozpoczęło podobne telepanie się kilkoro innych młodych ludzi w koszulach, które rychło zdjęli by upodobnić się do swego guru.

– Chłopak jest niesamowity. Popatrz, jak porywa za sobą innych – dalej entuzjazmował się opiekun.

– Uhm – mruknęła jego towarzyszka dyskretnie tłumiąc ziewnięcie.

Dopiłem herbatę i wychodząc spojrzałem na Mojżesza. Miał głowę zadartą w górę, zamglone spojrzenie i półprzytomny uśmiech, jakby wzywał zaświaty do wspólnej zabawy. Przechodząc obok grupki palaczy zerkającej z uznaniem na parkiet nie mogłem powstrzymać się od uwagi.

– A wy dalej się trujecie.

Parsknęli śmiechem, a jedna z dziewczyn powiedziała:

– Zapal sobie.

– Nie dziękuję.

– Ale to są specjalne, wzmocnione, robione ręcznie…

Dalej już nie usłyszałem, gdyż została uciszona przez resztę grona. Jednak te słowa poniekąd wyjaśniły mi dziwny wyraz oczu Mojżesza. Ten obraz utkwił mi w pamięci.

Po roku zrezygnowałem z tej szkółki wybierając studia na prawdziwej uczelni, na interesującym nie kierunku.

Minęło wiele, wiele dziesięcioleci. Na jednym ze spotkań autorskich, wśród licznych kobiet zauważyłem łysego mężczyznę, do tego otyłego, w niemodnych okularach na raczej zniszczonej twarzy. Pomyślałem, że biedny musi z pewnością towarzyszyć żonie, dlatego byłem zdziwiony, gdy po spotkaniu podszedł do mnie.

– Cześć – powitał mnie wywołując pewną konsternację. Jestem (tu wymienił imię i nazwisko). Zmieniłem się, a my znamy się ze szkoły. Moje myśli dokonywały szybkiego przeglądu nauczycieli, którzy mnie uczyli, tych z którymi ja pracowałem, a także uczniów, studentów, a tych były setki, jeśli nie tysiące. Te myślowe poszukiwania odbiły się na mojej twarzy, więc mężczyzna dodał: – W pomaturalnej nazywali mnie Mojżeszem. W tym momencie w mojej głowie wszystko poukładało się na swoim miejscu.

Mojżesz trajkotał, jak najęty, chciał się ze mną podzielić swą historią urzędniczego życia. Było mi go żal, gdyż kariery nie zrobił, przyszedł żoną, lecz dzieci nie miał i teraz wiódł życie emeryta bazującego na wyższej emeryturze żony.

– A ty pana zanudzasz – usłyszałem kobiecy głos.

– To moja małżonka. Skarbie poznaj mojego szkolnego przyjaciela – odparł z szerokim uśmiechem.

– Miło mi. Na razie znam pana tylko z książek…

W tym momencie poczułem wibrowanie mojego telefonu.

– Przepraszam, muszę odebrać – powiedziałem z nadzieją, iż przerwę tę nieciekawą konwersacją.

– Oczywiście, ale my już musimy iść – odparła odciągając ode mnie swego męża.

To było moje drugie spotkanie z Mojżeszem. Trzecie zaś było tylko, lub aż, skojarzeniem z osobą na fotografii. Tej właśnie fotografii.